Fragment książki (Wydawnictwo Petrus, Kraków 2015)
N
iejednokrotnie starałem się usprawiedliwić pomysł pisania tej książki. Dlaczego? Przecież jestem chrześcijaninem, katolikiem, w mojej głowie rodzą się myśli, które chcę przelać na papier, podzielić się nimi z bliźnim. Mam do tego prawo. Prawda? A mimo to, ani przez chwilę wątpliwości ode mnie nie odstępowały. A nawet wraz z dopisywaniem kolejnych rozdziałów narastały. No bo niby jak? Ty? Grzesznik i to taki pospolity. Absolutnie czytelnika nie kokietuję. Święty przecież nie jestem. Ty, miałbyś się wypowiadać na temat rzeczy wzniosłych, sakralnych, z pewnością zarezerwowanych dla fachowców od teologii i moralistów. Nie wkraczaj w dziedzinę rzeczy ci nieznanych. Tu jesteś amatorem i z pewnością zanudzisz czytelnika myślami, które kluczyć będą po przybrzeżnej płyciźnie i nigdy nie wypłyną na głębię. Na tym gruncie poruszasz się po omacku, intuicyjnie, na dodatek w każdej chwili możesz wpaść w koleiny herezji. Mało masz kłopotów w życiu? Mało problemów? Zastanów się nad pokusą wymądrzania się, która zapewne zrodziła się z pychy. Kościół, twój azyl, twoje miejsce ciszy i nadziei będzie poirytowany. Dlaczego na tę w miarę poprawną relację chcesz rzucić cień rozważań wątpliwej jakości. A jednak dopisywałem kolejne rozdziały, w miarę jak na swoim pielgrzymim szlaku lektora, docierałem do wciąż nowych miejsc. Lektora? No dobrze. Po kolei. Zacznijmy od początku.
Czytelnik zna już moje nazwisko. Ale nie wie, kim jestem. Czas więc to wyjaśnić. Najpierw zawód wykonywany. Aktor. Aktor? To prawda. Zaraz, zaraz, aktor piszący świątobliwe książki? To jakieś kuriozum. No cóż pokusa zwyciężyła. Tak, mnie się to przydarzyło.
Proszę mi wybaczyć i nie odkładać tej publikacji przynajmniej do końca tego wstępu. Wiem, że obieżyświat piszący pobożne książki to nie brzmi przekonywująco. Ale, drogi czytelniku przyznasz, że to może przynajmniej zaintrygować.
Wszystko zaczęło się od krakowskich prób do „Separacji”, małżeńskiej farsy, którą sam napisałem, a wkrótce potem chciałem doprowadzić do jej realizacji na scenie. Nie mogłem nigdzie znaleźć miejsca na próby. W końcu gościny udzielił mi proboszcz Parafii Miłosierdzia Bożego. Jak tu w nie nie wierzyć? Proboszczowi poleciła mnie krakowska aktorka, znakomita recytatorka Sława Bednarczyk. Jak do niej dotarłem? Nie pamiętam. Tego zdarzenia nie poprzedziła przecież dłuższa znajomość. Niewielka salka okazała się doskonałym miejscem do pracy przy tym kameralnym, spektaklu. Próby zaplanowaliśmy na miesiąc, ale nie szło nam tak dobrze, jak chcieliśmy. Upalne sierpniowe i wrześniowe weekendy przepracowaliśmy więc w pocie czoła.
Nie pamiętam już, kto wyszedł z tą inicjatywą, czy Proboszcz, czy ja, ale którejś wrześniowej niedzieli podczas Mszy świętej usłużyłem jako lektor. Prawdopodobnie moja deklaracja spotkała się z zachętą Proboszcza, który był tak zachwycony moją posługą, że obecność Mariusza przy ołtarzu w kolejne niedziele była czymś oczywistym. I tak właśnie zaczęła się moja przygoda wędrownego, a może nawet pielgrzymującego lektora. Od tego czasu w artystycznych wędrówkach po Polsce byłem nie tylko aktorem, ale też etatowym lektorem z niecierpliwością wyczekującym kolejnej niedzielnej Eucharystii i meldującym się w każdym kościele, który znalazł się na szlaku moich artystycznych wędrówek. Przemierzałem wzdłuż i wszerz całą Polskę i zdarzało się, że jednej niedzieli czytałem lekcje na Mazurach, a tydzień później na Dolnym Śląsku. Jednego dnia w maleńkiej kaplicy mieszczącej kilkanaście osób, a tydzień później w wielkiej katedrze w Poznaniu. Różnie bywało. Swoich wizyt w parafiach nie planowałem. Nie telefonowałem. Zwyczajnie, pojawiałem się w kościele pół godziny przed rozpoczęciem Mszy świętej i z cierpliwością czekałem na kapłana. Zawsze nieco zaniepokojony, bo a nuż spotkam się z odmową. Nieznany człowiek doprasza się o czytanie lekcji. To musi budzić zdziwienie. Poza tym, czy dobrze przeczyta? A może dziwacznie? Może to prawda, że jest aktorem, a może nie? W końcu świat pełen jest nawiedzonych ludzi. Przewidywałem możliwość takich obaw. Dlatego robiłem wszystko, by wypaść w rozmowie z księdzem możliwie najbardziej naturalnie. Czyli zwyczajnie. Jestem aktorem. Przemierzam Polskę. Zawsze podczas Eucharystii staram się usłużyć jako lektor. Czy to dziś będzie możliwe? Nigdy nie spotkałem się z odmową. Czasami jednak przepytywano mnie bardziej dokładnie. A raz pamiętam, że pewien przesympatyczny ksiądz domagał się ode mnie, bym mu pokazał legitymację lektora. Ja oczywiście takiej legitymacji nie miałem. Więc, nie bez oporów, pozwolono mi odczytać lekcję. Dopiero po Mszy św. wielebny wylał na mnie całe swoje ciepło i sympatię, a na koniec gorąco zachęcał do kolejnych wizyt w jego parafii. Tak było.
Czy już wszystko wyjaśniłem? Tak. Ale czy się przed czytelnikiem usprawiedliwiłem? No bo co takiego szanowny aktor chce nam przekazać? Co nam chce powiedzieć? Słyszę te pytania. I, prawdę mówiąc, tracę pewność siebie. Tyle zapisanego papieru. Czy i ja muszę się w tak lekkomyślny sposób przyczyniać do niepotrzebnej wycinki lasów? A jednak pokusa jest wielka. No i ten jej cichy szept: zaryzykuj, spróbuj. Przecież tego chcesz. Tak. Chcę przekazać czytelnikowi garść refleksji, które zgarnąłem podczas swoich podróży po Polsce. I chcę, by punktem wyjścia do ich snucia były odczytywane przeze mnie podczas Eucharystii słowa Pisma świętego. Nietypowe. Tak. Może być nudne? Oczywiście. A może fascynujące? To też jest możliwe. Zbyt poważne i refleksyjne? Niestety. Ale od razu robię zastrzeżenie. Nie jestem komentatorem biblijnego tekstu. Uważam, że takie komentarze są zajęciem dla teologów. A ja nim nie jestem. Więc? Opowiadam o swoich poruszeniach serca na tle czytanego tekstu. Udaję się w taką refleksyjną wędrówkę w głąb siebie i otaczającego świata, trzymając w dłoni kilka biblijnych wersów.
Ruszam razem z Tobą drogi Czytelniku z nadzieją, że dotrwasz ze mną do końca tej książeczki. A jeśli nie? Trudno. Świat jest pełen dobrych książek. Na pewno niejedna z nich trafi jeszcze do Twoich rąk. Wszystkich — zadowolonych i zawiedzionych — gorąco pozdrawiam.
Lektor