B
arbara niespokojnym spojrzeniem ogarnęła pomieszczenie, do którego wprowadził ją Kleiberg. Duże mahoniowe biurko, na nim mnóstwo porozrzucanych papierzysk, niektóre z nich zdążyły pożółknąć, kilka słupków książek, na ogół w miękkich okładkach, jakby dopiero co przyniesionych z księgarni, pomiędzy nimi masywne oprawne w skórę tomiska. Na skraju biurka ryza białego papieru, na przeciwległym krańcu metalowa ramka, w której zapewne umieszczona była fotografia. Nieład na biurku korespondował z chaosem całego pomieszczenia, które zdawało się oddawać wszystko w ręce przypadku. Chaos na ścianach zbratał się z zaskakującymi dysonansami w umeblowaniu, stolik z rattanu obok masywnej holenderskiej szafy albo jasny kuchenny kredens wetknięty pomiędzy dwa obite skórą fotele. Barbarę zainteresowały ściany, na których trudno było odnaleźć choćby parę centymetrów wolnego miejsca. Stłoczone portrety emanowały tajemnicą uwiecznionych postaci, malowane akwarelą pejzaże uwodziły światłem, kilka abstrakcji, których obecność w tym pomieszczeniu trudno byłoby usprawiedliwić, przysiadło tuż pod sufitem, odgrodzone od niego szeroką styropianową listwą.
Znalazłszy się w tym dziwnym pomieszczeniu Barbara pozbyła się przynajmniej części lęku, który jej towarzyszył, kiedy wspinała się po stromych, krętych schodach. Stwierdziła z ulgą, że człowiek zamieszkujący to dziwaczne wnętrze nie może być czyhającym na jej życie zboczeńcem i na pewno jej nie uwięzi, ani nie poczęstuje śmiertelną trucizną. Pan Kleiberg, wciąż upewniała samą siebie, jest może kolekcjonerem, może naukowcem. W każdym razie na pewno człowiekiem niegroźnym. Poszukujący piękna koneser sztuki o łagodnym spojrzeniu i z resztką siwych włosów na głowie nie może okazać się kryminalistą albo wampirem. Lęk Barbary zmalał do zera, gdy w drzwiach stanęła młoda dziewczyna, prawdopodobnie kelnerka z restauracji i zapytała, czy ma podać kawę. Pan Kleiberg kiwnął głową, nie pytając Barbary o zdanie. Poprosił też o dwa serniki i półmisek ciasteczek. Kiedy kelnerka opuściła pokój, Kleiberg doniosłym głosem zaczął ją przywoływać. Natychmiast stanęła w drzwiach.
— Helenko, przynieś nam jeszcze butelkę półsłodkiego martini.
Helena po raz drugi zamknęła za sobą drzwi, wcześniej zatrzymała spojrzenie na Barbarze. Poplamione farbą dżinsy i sprany t-shirt dziewczyny sprawiły, że wzruszyła ramionami i rzuciła lekceważące spojrzenie niezbyt przekonującej klientce.
— Czy mam podać kostki lodu? — zapytała, ponownie uchylając drzwi.
Tym razem Kleiberg zawiesił wzrok na Barbarze tak jakby to ona miała udzielić odpowiedzi na pytanie. Ponieważ milczała, powiedział zdecydowanym głosem:
— Nie, dziękuję.
Helena zniknęła. Kleiberg podszedł do okna, szeroko je uchylił i zapalił fajkę.
— Od jak dawna pani maluje? — zapytał, puszczając dwa idealnie okrągłe kółeczka.
— Od dziecka.
— Jeśli ma się w człowieku coś dobrego ujawnić, to ujawnia się już w dzieciństwie. Już dziecku trzeba wbijać do głowy, że ma talent, w przeciwnym razie albo nie uwierzy, albo zlekceważy to, co może go uszczęśliwić i nadać sens życiu. Przypowieść o talentach zapisana w Ewangelii zawsze mnie fascynowała. Negacja talentu, zakopywanie go w ziemi to powszechne doświadczenie. Spotkałem wielu bardzo zdolnych ludzi, którzy wiedli życie nędzarzy. Straszne społeczne marnotrawstwo. Jestem przekonany, że większość ludzi albo zakopała swój talent, z braku wiary oczywiście, albo rozpoznała go niewłaściwie. Człowiek bezzasadnie przypisuje sobie coś, co się mu nie należy. Tak, moja droga pani, z frustracji rodzą się bardzo ambitne miernoty, przypisując sobie prawo do miejsca, w którym ich nie powinno być. Utalentowani rzemieślnicy zostają muzykami, świetni informatycy aktorami, genialni pisarze urzędnikami, sprawni właściciele straganów i drobni sklepikarze politykami, potencjalnie wybitni malarze zostają właścicielami piekarń i zakładów pogrzebowych. Pomieszanie z poplątaniem. Jeśli jednak prawdą jest to, co pani mówi, miała pani wyjątkowe szczęście i jest szansa na to, że przeżyje pani swoje życie z pasją.
Kleiberg nie wiedzieć czemu klasnął w dłonie, po czym wetknął fajkę do ust. Dwa idealnie uformowane kółeczka dymu powędrowały beztrosko w kierunku bukietu sztucznych kwiatów stojącego na ławie, która blokowała dostęp do okna.
— Mając tak rozległą wiedzę na temat rozpoznania talentów domyślam się, że pan należy do tych szczęśliwców, którym udało się od razu odnaleźć właściwą drogę powołania?
Barbara rzuciła to pytanie przełamując swą nieśmiałość. Ten stan dopadł ją jeszcze na placu przed synagogą, kiedy Kleiberg przystanął obok i lustrował jej pracę nad szybkim portretem niezbyt grzecznego dziecka. Była speszona obecnością starszego pana, w którym, nie wiedzieć dlaczego, dostrzegła znawcę techniki malarskiej. Teraz, gdy doszła do siebie, pomyślała, że czas najwyższy pozbyć się stresu i raz na zawsze wyjść z narzuconej jej przez przemądrzałego starucha roli głupiutkiej gąski.
— Ależ pani to pięknie ujęła. Pozwoli pani, że zapytam, jak pani wyobraża sobie, miejsce, w którym dane mi było spędzić większość mego życia?
— Nie mam pojęcia. Nie jestem wróżką. Nie lubię zgadywać.
— To tylko zabawa. Proszę zaryzykować. Jeśli pani zgadnie, zaoferuję pani atrakcyjne wynagrodzenie za portret.
— Jest pan malarzem? Historykiem sztuki?
— No właśnie. Pudło, droga pani. Na szczęście nie zostałem ani malarzem, ani historykiem sztuki. Dzięki temu zwolniło się miejsce dla kogoś, kto z pewnością wykonywał ten zawód z większym pożytkiem. Ciągnęło mnie, owszem, ale zachowałem zdrowy rozsądek. Zostałem żołnierzem, droga pani, sporą część swojego życia spędziłem w koszarach. Nie wierzy mi pani? Proszę spojrzeć, to są moje odznaczenia.
Kleiberg wskazał ręką na oszkloną gablotkę, która w swoim wnętrzu kryła dwa rzędy odznaczeń.
— Jest tu niemal wszystko, co mógł zdobyć żołnierz, który przeżył większość swego życia w XX wieku. Czasami wydaje mi się, że te odznaczenia to żadna moja zasługa. W końcu XX wiek to czas wojennych żniw. Jeśli ktoś bardziej się starał niż ja, mógł zebrać tych błyskotek znacznie więcej. Ale pod jednym warunkiem: musiał mieć szczęście. Ja miałem. Szrapnel nie przepołowił mi głowy, mina nie zamieniła mnie w soczystą górę mięsa. Dzięki temu byłem żołnierzem także w czasie pokoju, pełniąc zaszczytne funkcje attaché wojskowego w kilku zaprzyjaźnionych z Polską krajach. A doczekawszy się emerytury, sięgnąłem po swój kolejny talent — restauratora. Serwuję ludziom najlepszą na Kazimierzu kuchnię i czekam, kiedy miejscowy proboszcz udzieli mi ostatniego namaszczenia. Przepraszam, swoim gadulstwem pozbawiłem panią przyjemności zgadywania.
— Jeśli nadal towarzyszyć będzie panu poczucie humoru, święte oleje księdza proboszcza długo nie spłyną na pańską głowę.
Kleiberg na chwilę się zamyślił, jakby chciał odszukać zgubiony wątek rozmowy.
— Jakiś czas temu, chyba piątego czerwca, zostało odsłonięte popiersie generała Maczka w krakowskim Parku Jordana. Słyszała pani o generale?
— Wiem, że dowodził 1. Dywizją Pancerną na Zachodzie.
— Dobre i to. W 1944 roku jego dywizja lądowała we Francji. A ja razem z nią. W rejonie wzgórz Mont Morel i miasteczka Falaise zamknęliśmy w kotle niemiecką 7. Armię. Zniszczyliśmy dziesiątki czołgów, a setki żołnierzy wzięliśmy do niewoli. Potem był pościg. Wyzwoliliśmy Belgię i Holandię, by wkroczyć do Rzeszy. Wojna się skończyła. Niestety, dla generała Maczka nastały trudne czasy. Nie mógł wrócić do ojczyzny. W Polsce komuniści na dobre zapuścili korzenie. Tak zwany Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej pozbawił naszego dowódcę polskiego obywatelstwa. Dostał minimalną emeryturę przyznawaną w Wielkiej Brytanii żołnierzom alianckim. Polski bohater II wojny światowej został najpierw sprzedawcą, a potem barmanem w restauracji Hotelu Learmouth w Edynburgu. Wiele lat później zaproszono go do Holandii na uroczystości związane z rocznicą wyzwolenia Bredy. Okazało się, że wyzwoliciel Holandii nie ma środków na to, by tę podróż odbyć. Wtedy przyznano mu honorowe obywatelstwo Holandii, a wraz z nim generalską emeryturę.
— Co w tej sprawie zrobił polski rząd?
— Komunistyczny? Niewiele. Milczenie trwało do 1971 roku. Dopiero wtedy rząd Jaroszewicza przywrócił mu obywatelstwo. Dziś głaz z tablicą pamiątkową w Gdańsku i popiersie przy bramie koszar brygady pancernej w Żaganiu to jedyne miejsca, w których czci się jego pamięć. A teraz przybyło nam jeszcze popiersie w krakowskim Parku Jordana.
Barbara spojrzała na zegarek. Martwiła się o pozostawiony na placu przed synagogą dobytek.
— Miło mi z panem rozmawiać, ale zostawiłam przy synagodze sztalugi. Muszę wracać. Proszę pokazać mi zdjęcie osoby, którą mam sportretować.
— Przepraszam panią. U osób w moim wieku przeszłość może dać o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach. Zdjęcie nie jest potrzebne. Chodzi mi o skopiowanie obrazu Wyspiańskiego „Portret Lizy Pareńskiej”. Proszę spojrzeć, to reprodukcja w wiernych wymiarach pierwowzoru. Co pani o tym sądzi?
— Piękny portret.
— To pastel. Model, jak pani widzi, to właściwie dziewczynka. Jeszcze nie kobieta. Ale widać, że kobieta zaczyna się w niej budzić. Piękny i nastrojowy obraz kobiety w momencie poczęcia.
Barbara przez moment wpatrywała się w portret.
— Mnie się jednak wydaje, że to bardziej kobieta. Proszę spojrzeć na oczy. One widzą coś więcej niż mogłoby dojrzeć dziecko. Poza tym ta zaciśnięta piąstka. W niej jest burza emocji na pewno bardziej kobiecych niż dziecięcych.
— Jest pani spostrzegawcza. Cieszę się, jestem pewien, że zrobi pani doskonałą kopię.
— To się okaże. Zadanie wcale nie będzie łatwe. Zauważył pan, że pelargonie są jakby za duże, przeskalowane. Nie wiem, może to ukryty komentarz do osobowości Lizy.
— O tym nigdy nie pomyślałem. Możliwe, że ma pani rację.
— Co pan wie o samej Lizie Pareńskiej?
— Niewiele. Relacje współczesnych mówią, że była piękną najpierw dziewczyną, później kobietą. Kiedy jej starsze siostry wyszły za mąż, stała się muzą, do której wzdychali artyści zapraszani do prowadzonego przez Pareńskich salonu. Plotki, flirty, luźna atmosfera prowadzonych rozmów — to wszystko niezbyt dobrze musiało wpłynąć na Lizę. Brylowała w salonie, a do szkoły, wedle świadectw, zdarzało jej się przychodzić po pijanemu.
— W tamtych czasach?
— Jak pani widzi, pomiędzy tamtymi i obecnymi czasami można dostrzec wiele podobieństw.
— Mimo wszystko, dziewczyna z dobrego domu…
Kleiberg przerwał Barbarze.
— Dziewczyna z dobrego domu w miesiąc po ślubie swojej starszej siostry Zofii całowała namiętnie jej męża Tadeusza Żeleńskiego w ogrodzie w Tenczynku. Skłonność do grzechu u dorastających podlotków to doświadczenie dosyć uniwersalne i ponadczasowe.
— Tego Żeleńskiego?
— Tak, pisarza, pierwszego moderatora „Zielonego Balonika”.
Barbara przypomniała sobie swój pierwszy pocałunek, jaki złożyła na ustach starszego od niej o piętnaście lat kuzyna. Był żonaty i miał dwoje dzieci.
— Kiedy będę mógł odebrać od pani portret?
— Najpóźniej w przyszłym tygodniu będzie gotowy.
— Proszę, to kilkanaście zdjęć tego obrazu. Jeżeli będzie pani chciała spojrzeć na tę kopię, drzwi mojego mieszkania stoją przed panią otworem. Może pani tu przychodzić o każdej porze.
— Dziękuję panu. — Barbara skierowała się do wyjścia.
— Chwileczkę. — Zatrzymał ją Kleiberg. — Zapomniała pani zapytać o wynagrodzenie. Proponuję pięć tysięcy złotych. Zgadza się pani?
— Ta kwota znacznie przekracza moje oczekiwania.
— Proszę, w tej kopercie jest zaliczka. Dwa tysiące złotych.
Barbara zbiegła po schodach. W zaciśniętej dłoni trzymała kopertę. Pierwszy raz ktoś zaoferował jej tak wysokie wynagrodzenie. Miała poczucie, że znowu zaczął ją otaczać nadmiar. Na placu spakowała swoje klamoty i umknęła przed palącym słońcem do restauracji, zjadła obfity posiłek i smakując schłodzone piwo pogrążyła się w przyjemnym lenistwie.
(...)