Mariusz Marczyk, poeta i aktor, krytyk literacki i teatralny, od pewnego czasu z sukcesem realizuje spektakle teatralne, m.in. „Powsinogi beskidzkie” czy „Tysiąc franków Norwida”.
Tomik „Portret w jesiennej ramie” to kolejny — po „Balladzie Bieszczadzkiej…” i „Głodzie obecności” — wybór wierszy, który jest chyba najdojrzalszym z dokonań artysty.
Treść zbioru spowita jest zadumą i nostalgią jesienną, językowo wstrzemięźliwa, czasem wręcz ascetyczna, rygorystycznie usystematyzowana, podporządkowana twórczemu zamysłowi, by stworzyć tom o charakterze osobistym, intymnym, rodzaj nawet pamiętnika duszy.
W wierszach Mariusza Marczyka wszystko rozwieszone jest Pomiędzy, rozpięte na antynomiach, sprzecznościach. Niby tkwi w tym paradoks egzystencji, ale nie może być też inaczej — dopiero na skrajnych płaszczyznach owa platońska metaxy może się spełniać. Poprzez doświadczenie napięcia, niepokoju życie nabiera pełni i sensu ostatecznego. Martin Buber wskazywał, że najważniejsze dokonuje się właśnie Pomiędzy, w tej przestrzeni międzyludzkiej, która jest komunikacyjnym pomostem, emanacją uczuć. Jeśli tego pomostu nie ma, bycie ludzkie okazuje się kalekie, ułomne i tak naprawdę jałowe. Wiersze Marczyka budują sytuację dialogiczną — oto bohater rozmawia z samym sobą wiodąc niepokojące solilokwia, rozmawia z Bogiem — teksty Marczyka maja głęboki wymiar ewangeliczny, toczy dialog z żoną — jej wszakże dedykowany jest zbiór „Portret w jesiennej ramie”.
Odnajdujemy kontrastowe ujęcia: ląd — morze, krzyk — cisza, wspomnienia kołyszące się między dawnością, oplecioną nićmi wspomnienia a teraźniejszością, wyznaczoną przez zmarszczki i trud codzienności. Powszedni dzień to układ banalnych czynności, takich jak mieszanie słomką w napoju, wyłożenie zmęczonych nóg na kanapie. Między pragnieniem wzniosłości, mistycznych doznań przed świętym ołtarzem, a powszedniością, często jałową i głupią, biegnie jednostajnym ruchem dzień za dniem. Między męskim a kobiecym niespokojnym duchem, niepokornie, chybotliwie, pod ciągłym napięciem, w odurzeniu, pośród spełnienia i tęsknotą toczy się „święte pomieszanie światów”. Pomiędzy pragnieniem wędrowania przez pola, doznawaniem epifanii utkanej „z treli skowronków / i bojaźni zabłąkanych pliszek” a życiem w tłumie, gwarze, którego pejzaż tworzą teatry, zabawy, jarmarki, cmentarze, pociągi, autostrady…
Świętość życia
Ukrywa się zawsze
W szacie troskliwej
Codzienności
„Codzienność”
Bohater wierszy wyraźnie szuka samookreślenia, tożsamości osobowej w duchu refleksji Johna Locke’a. Antynomie są więc gwarantem trwania, z nich rodzi się podstawowe pytanie: kim jestem? Jestem problemem — moglibyśmy odpowiedzieć za św. Augustynem. Jeśli jednak św. Augustyn wątpił w wartość poznawczą zmysłów, ich zwodniczy charakter, tak dla poety będą one podstawowym źródłem doświadczania świata. Ale podobnie jak w filozofii świętego, człowiek to homo duplex, przeżywający wieczny konflikt pomiędzy pragnieniem duchowej doskonałości a zmaganiami z pokusami cielesnymi. Lecz te pokusy są na tyle piękne, że grzechem byłoby im nie ulegać! Kobieca, „porywcza płodność” uwodzi „wiotką struną mokrego ciała” — to muzyczne skojarzenie nie jest przypadkowe, życie spowite jest i określone przez muzyczną frazę, a akompaniament muzyczny towarzyszy liryce Marczyka.
Sporo tu akwatycznych emblematów, symbolicznych elementów: perły, muszla, fala, morze. Szczególny jest symbol perły — to przecież symbol czystości, poświęcenia, a także szczęścia małżeńskiego; muszla łączy się z pociągiem seksualnym, jest dystynkcją ludzkiego ciała; fale i morze to znaki żywiołów, niepokoją, mówią o czasie i jego upływie, dynamicznych siłach życiowych.
Czas i bolesne odczucie wariabilizmu, „ukłucia pamięci”, budują klimat zadumy i refleksji. Okno, w którym odbija się wizerunek człowieka, figuruje jako ekwiwalent lustra — w nim można zobaczyć zachodzące zmiany w twarzy. Jest ono ograniczeniem przestrzennym, ale niesie także zapowiedź innego trwania — tego poza ramą okienną. „Dotykam dłonią uśmiechu za szkłem / potem zarysu ust — czy te same?” Labilność jest koniecznością, konkretem bolesnym, zaskakującym, skazującym ciało na zmianę, uwidaczniającą coraz wyraźniejszą jego niedoskonałość.
Jesienna pora skłania do takich obrachunków, wyszeptywania tajemnic „bez retuszu”, spóźnionych wyznań, do których — jak się okazuje — trzeba także dojrzeć. W ogóle dojrzewanie, „twarde sękate różańcowe lata” określają i definiują człowieka, w nich zawiera się „szczery uśmiech dziecka” i łzy, ale i „płodne poruszenie nocy zaplecionej w dwa zasypiające w wieczności ciała”, zmarszczki i perły — jako atrybuty stałości i niezmienności. Perła nie podlega zmianom, nie zatraca się w codziennej bylejakości, trwa na przekór gniewowi, złości, żalowi. Uczucie nie jest dane człowiekowi raz na zawsze, wciąż na nowo rodzi się w drodze, jest ustawicznym zadaniem do wykonania, wiąże się z wysiłkiem. Określone jest poprzez figurę drogi, a więc wsparte, wzbogacone zostaje przez ciekawość świata. Jest — tak jak droga właśnie — zmienne, często uzależnione od przypadku, od ludzi, na których natyka się w swojej wędrówce. Portret kobiety — żony wyłania się z urywków zdań, z fragmentów, jest sylfidyczny, spowity mgłą jak na obrazach impresjonistów. W ogóle impresjonistyczny sposób malowania jest bliski poecie — wszystko zostaje oplecione „pasmami uśpionej mgły”. Mimo upływu czasu nic tak naprawdę się nie zmienia między ludźmi, nic w zasadniczych sprawach, bieg czasu potwierdza tylko zasadność związku mężczyzny i kobiety, jego sensowność. Pielęgnowane uczucie skutecznie może walczyć z postępującym temporalnym ruchem, a wtedy okaże się, że zegar wciąż pokazuje „ten sam zapach młodości / kołysze smukłe biodra / oczekiwaniem na nagą noc.” Odnajdujemy wyjątkowe piękno w tym nieustannym pożądaniu, nienasyceniu, chęci bycia razem. Wysoki stan przeżywania, niekończących się pragnień porusza czytelnika — jest coś zaskakującego w tej trwałej uwadze poświęconej drugiemu człowiekowi, wielkiej czujności, by nie przegapić go nawet w banalnych czynnościach. Wspomnienia jak wysypujące się kasztany, mieszają się z czasem współczesnym, w którym „za dużo pytań i zmartwień /szuflada wciąż pełna liczb / na stole lament dłoni / pocałunek nie dość pewny / wciąż na łasce codzienności / łzy ścieramy z pamięci.” Powszedni dzień jest naznaczony trudnym frazesem, komunałem, zmęczeniem przeradzającym się w zniecierpliwienie, gniew, znużenie.
Wiemy, że Ona — kobieta, pozostaje wciąż tajemnicą ukrytą „za mgłą jedwabistego ecuri”, a poetę urzeka „szelest pończoch zapleciony w obcasów głośne tętno”, czerwień jej ust, „płodny ruch bioder”, który jest zapowiedzią i obietnicą, wreszcie jej „zapach jak pieczęć / na obietnicy powrotu”, wywołujący skojarzenie z nocą księżycową i z cudownym miłosnym zatraceniem. Poeta sugestywnie maluje przed nami jej intrygujący portret: odziana jest w pomarańczową sukienkę, pomarańczowy jedwab subtelnie oplata „smukłe kielichy smukłych nóg”, jej stopy spowite są „iskrzącym blaskiem pończoch”.
Obraz budzącego się dnia z mgieł — to częsty motyw w poezji Marczyka, który zapowiada jasność, pełnię. Słońce ma moc zapładniającą — natura jako czująca tkanka, splata się z życiem człowieka, dostrzegamy paralele — tutaj także dokonuje się miłosne spełnienie, „słychać jęk rozkoszy stworzenia”, „oddech uległej płodności”…w naturze, podobnie jak w świecie człowieka dokonuje się gwałt, pragnienia, ekstazy miłosne, spełnienia, rozkosz ejakulacji. Mgły na dojrzewających polach są jak kobiece pończochy, ziemia ma szerokie biodra oczekujące na zapładniające nasienie. Jest w tym magia i czarodziejstwo ziemi i człowieka — moc pragnień i moc dawania życia. „Krwawa pręga zorzy” i „konająca ciemność” kończy tę ustawiczną rozpustę natury, dziką, nieujarzmioną profuzję miłosnych lśnień i nienasycenia. Natura jest sprzęgnięta z erotyzmem, „niebo omdlewa w porannym wietrze głębokich westchnień”. Ziemia jest pełna żądzy, jej płodność zniewala, a stopniowe dojrzewanie, przechodzenie w stan uspokojenia jest chwilowe. Podobnie w świecie człowieka — między ciemnością a bladym świtem rozpościera się sfera intymnych doznań, omdlenia z rozkoszy nieokreślonej, ale wciąż przeżywanej na nowo. Napięcie ekstatyczne trwa, duszno tu od westchnień, pomiędzy tajemnicą nocy a nadzieją poranka rozpościera się sfera intymnych doznań.
Tomik Marczyka charakteryzuje równowaga tonalna, skondensowana forma utworów buduje harmonijny układ nie wolny jednak od rozterek, refleksji nad przemijaniem, zachwytami nad przyrodą, nad cielesnością. Dostrzegamy, że poeta z uporem śledzi zmiany, jakie towarzyszą fizycznemu uporządkowaniu, sferze myśli, odczuwania, zachowania względem siebie i innych. Nade wszystko towarzyszy tym wierszom idea dobra, szukanie wymiarów ładu, zgody, czystości sumienia, będącej gwarantem spokojnego trwania. Poszukuje poeta łącznika pomiędzy pragnieniem, nienasyceniem a „przezroczystością”, która kojarzy się ze sferą oniryczną, czystym duchem, może Absolutem. Istniałby więc tutaj odwieczny antagonizm ciała i ducha, obszaru hedonistycznych pokus i strefy duchowej stabilizacji. Spór, który definitywnie nigdy nie zostanie rozwiązany, lecz niekończąca się psychomachia aktywizuje i wybawia od nicości. Ale widzimy też, że poeta nie neguje, nie podważa cielesnych rozkoszy — one są źródłem najwyższych uniesień, są motorem życia, trzeba je chronić i pielęgnować. Co ostatecznie zostanie? Może czułość? Ciągłe czekanie? Obecność?
„Podam pani ten szal…”
Tu nie o szal chodzi,
Lecz ciągłe czekanie —
Więc wyznam Pani
Że będę, będę, będę
Podawał ten szal zawsze.
Przeźroczystym jedwabiem
Otulał złote ramiona
Pod jesiennym parkanem.
Barbara SOKOŁOWSKA
• Mariusz Marczyk, Portret w jesiennej ramie, Wydawnictwo: Towarzystwo Słowaków w Polsce, Kraków 2005